Małymi krokami

Małymi krokami można dojść bardzo daleko.

Bardzo długo uczyłem się tego, żeby osadzać swój umysł w krótszym horyzoncie czasu. Mam naturalną skłonność do wybiegania myślami w przyszłość, co bywa bardzo przydatne, zwłaszcza w obszarze zarządzania ryzykiem, ale potrafi także być niesamowicie dołujące i deprymujące.

Krótkowzroczność jest dużym grzechem menadżerów, dużym i często spotykanym, ale sprawia przy tym, że jednostce łatwiej jest funkcjonować w dynamicznym środowisku i pod dużym obciążeniem psychicznym. Pozwala też paradoksalnie osiągać więcej, bo człowiek, który nie patrzy w przód – nie boi się tego co go czeka. Niewiedza jest błogosławieństwem, czyż nie?

Z perspektywy czasu stwierdzam jednak, że najlepiej działa przełączanie dwóch perspektyw – umiejętność zobaczenia większego obrazka, ale także zdolność do skupienia się na najbliższym kroku.

Takie podejście pozwala z jednej strony zachować zdolność do planowania, przewidywania i zarządzania ryzykiem, a z drugiej – nie doprowadzić do ucieczki w obliczu dużego wyzwania. Okazuje się, że małymi krokami można dojść bardzo daleko, często dalej, niż nam się wydaje. Rzecz nawet nie w rozkładaniu wielkich projektów na małe zadania, bo to tylko metodyka zarządzania, rzecz w umiejętności skupienia się na tej jednej, najbliższej rzeczy, która jest na tyle mała, że nie przytłacza.

Każdy kiedyś zaczynał i każdy zna to poczucie niepokoju – czasem paraliżującego lęku – gdy chcemy nauczyć się czegoś nowego. Czy jest to pływanie, czy nauka języka, czy prowadzenie pierwszego projektu – z miejsca, w którym zaczynamy widać jedynie mglisty koniec drogi. I to wtedy, jeśli mamy szczęście, bo najczęściej nie widać nic. Jedynie ogrom wyzwania, o którym wiemy, że mu nie podołamy.

Otóż to jest ta jedna rzecz, której właśnie nie wiemy: czy damy radę. Dowiemy się na końcu drogi. Kilka takich podróży odbyłem i w każdym przypadku na końcu pojawia się pytanie czego ja się tak właściwie bałem?

Stąd teza otwierająca ten wpis: małymi krokami można dojść bardzo daleko. A potem spoglądać wstecz dziwić się, cóż było takiego przerażającego. Bo po kilku miesiącach zbierania doświadczeń jesteśmy już innymi ludźmi, niż byliśmy na początku drogi. To naturalny proces, tak wygląda uczenie się. Dlatego czasami warto zapomnieć o tym co przed nami i o tym, że coś jest niemożliwe i zacząć to robić. Bardzo często okaże się, że jednak jest niemożliwe, ale nawet niemożliwe – może czegoś nauczyć. To raczej kwestia postawy niż narzędzi i chyba nie ma dobrej rady jak się tego nauczyć. Ja jej nie mam. Warto próbować, popełniać błędy i – nieważne jak banalnie to brzmi – naprawiać je. A przede wszystkim podejmować próby i wyciągać wnioski z niepowodzeń. Tylko te słuszne – co zrobiłem źle, co nie zadziałało, czego się nauczyłem, co następnym razem zrobię inaczej. Jeśli jedyny wniosek, który przychodzi do głowy brzmi nie nadaję się do tego i jestem beznadziejny / beznadziejna to rozwiązaniem może być chociażby praca ze specjalistą.

Nie chciałbym brzmieć banalnie mówiąc “uwierz w siebie, możesz wszystko” bo to nie jest prawda. Nie możesz latać, nie wyrosną ci skrzela, prawdopodobnie nie polecisz na Marsa. Są rzeczy, z którymi warto się pogodzić i zaakceptować, że nie nauczę się śpiewać, a w tańcu wyglądam jak podskakująca kłoda. Nie chciałbym brzmieć banalnie powtarzając za internetowymi coachami, że “dasz radę”, bo być może nie dasz, bo życie jest brutalne i potrafi dać nieźle w kość. To co chciałbym tutaj zostawić, to przesłanie z początku: małymi krokami można dojść naprawdę daleko. To jak z chodzeniem po górach, czasami łatwiej się idzie spuszczając oczy i patrząc pod nogi zamiast na ogrom szczytu przed nami. To demotywuje, liczenie kroków zaś – uspokaja. Małych kroków trzeba wykonać więcej, droga trwa dłużej, ale czy nagroda jest przez to gorsza? Nie sądzę.